-
Królik europejski został sprowadzony do Australii m.in. przez Thomasa Austina, co zapoczątkowało jedną z największych plag zwierzęcych w historii.
-
Szybkie rozmnażanie królików i brak naturalnych drapieżników doprowadziły do radykalnego wzrostu ich populacji oraz ogromnych strat w rolnictwie i środowisku.
-
Walka z plagą obejmowała zarówno budowę ogrodzeń i polowania, jak i wykorzystanie broni biologicznej, czego skutki odczuwane są w Australii do dziś.
-
Więcej podobnych informacji znajdziesz na stronie głównej serwisu
Na usprawiedliwienie Thomasa Austina (o ile da się takowe znaleźć) można przytoczyć tylko argument, że króliki do Australii przywiozła już Pierwsza Flota z pierwszymi osadnikami z Europy, która przybyła do brzegów australijskich w 1788 r. Trudno powiedzieć dlaczego wówczas króliki się nie rozpanoszyły i nie stały się plagą od razu.
To wywołało wrażenie, że przecież kilka, kilkadziesiąt zwierząt nie zaszkodzi, nie powinny stanowić problemu, a przynajmniej będzie do czego postrzelać z tarasu. Zwłaszcza, że przecież hodowle królików istniały już w Nowej Południowej Walii w pierwszej połowie XIX w.
Tak zakładał Thomas Austin, który w październiku 1859 r. sprowadził na swoją farmę w Barwon Park grupę królików z Anglii. Posiadłość miała jedyne 12 tys. hektarów, sporo przestrzeni dla nowych zwierząt, które miały uatrakcyjnić krajobraz. Uczynić go bardziej angielskim i przyjaznym.
Australijska przyroda – tak różna, ale ciut podobna
Pamiętajmy, że przyroda australijska stanowiła zupełne odklejenie od czegokolwiek, co Europejczycy znali. Lata rozwoju w izolacji doprowadziły tu do niespotykanych gdzie indziej rozwiązań. Torbacze niemal wymarłe w innych częściach świata (poza Ameryk) tu stały się gatunkami dominującymi.
Stworzyły mnóstwo form, które przed tysiącami lat układały się nawet w megafaunę australijską, z ogromnymi gatunkami torbaczy wielkości nosorożców oraz workowatymi drapieżnikami. Wiele wymarło, ale ten świat był cały czas przedziwny i obcy dla europejskich osadników.
Gdy przyjrzymy się nazwom nadawanym australijskim zwierzętom przez Europejczyków, dostrzeżemy pewną prawidłowość. Wilk workowaty czyli wilkowór tasmański, kuna workowata czyli niełaz plamisty, lis workowaty czyli kitanka lisia(pałanka kuzu), niedźwiedź workowaty czyli wombat, kret workowaty czyli kretowór południowy – takich przykładów można mnożyć.
Wszystkie opierają się na jednej zasadzie – Europejczycy widzieli w australijskich torbaczach zwierzęta podobne, do tego co znali ze swej ojczyzny, jedynie z torbami. Oswajali obcość tych zwierząt poprzez takie nazwy, wskazujące na konwergencję – podobieństwo niespokrewnionych gatunków w obliczu podobnych wymagań środowiska.
W istocie Australia miała warunki surowe, ale jednak obowiązywały tu te same zasady przyrodnicze i środowiskowe, co gdzie indziej. Stąd torbacze tworzyły podobne formy jak łożyskowce w Europie, podobne do lisów, wilków, niedźwiedzi, kun czy kretów.
Królików workowatych nie było. Nieco przypominały je wielkouchy – torbacze podobne do zajęczaków, ale jednak europejscy kolonizatorzy nie szukali w Australii alternatywy dla tego, co w ojczyźnie. Szukali tego samego.

Stąd zapewne decyzja o sprowadzeniu europejskich zwierząt, których tu nie było. Nie tylko zresztą królików, bowiem Thomas Austin ściągnął z Anglii również kuropatwy, drozdy, sprowadzano także lisy – słowem wszystko to, co nadawało sens brytyjskim polowaniom bardziej niż pościgi za kangurami.
O konsekwencjach inwazji obcych gatunków nikt wtedy nie słyszał. Konsekwencjach, które zna dzisiaj każdy Australijczyk, zwłaszcza ten na granicy, gdzie ściśle kontroluje się wwożone do kraju gatunki.
Europejskim kolonizatorom brakowało królików
„Mnożą się jak króliki” – w niewielu miejscach świata to określenia zyskało na znaczeniu tak, jak w Australii. Jakie szkody mogą wywołać króliki na farmie? Pokicają, coś zjedzą i tyle. Tymczasem był to początek jednej z największych plag w dziejach świata.
Królik dziki rozmnaża się błyskawicznie, gdy warunki są sprzyjające. Samica rodzi nawet kilka razy w roku do dziesięciu młodych w miocie. Każde z nich po czterech miesiącach jest dojrzałe płciowo i także się rozmnaża. Nawet jeśli część z nich zastrzelą pasjonaci łowiectwa, matematyka jest nieubłagana.
Początkowo wzrost liczby królików był w Australii traktowany życzliwie. Sporo nowych zwierząt do polowania, sporo świeżego mięsa i wreszcie doskonały podszerstek do produkcji kapeluszy sprawiały, że pomysł osadzenia na nowej ziemi królików uznawano za udany.
Do czasu. Owszem, króliki przyczyniły się do powstania mody na australijskie kapelusze, ale wkrótce farmerzy zorientowali się, że te zajęczaki w takiej liczbie pożerają masę roślin. Niszczą pastwiska, kopią w nich nory, wypierają nie tylko kangury, ale i owce oraz bydło.

Zwierzęta napotkały w Nowej Południowej Walii odpowiednie warunki. Nie jest bowiem powiedziane, że królik wszędzie i zawsze prowadzi do plagi. Te z 1788 r. nie przetrwały, a gdy Alexander Buchanan w 1857 r. wypuścił króliki w Australii Południowej, te przetrwały może dekadę. Susza, dingo i inne przyczyny wybiły je do cna.
Dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych XIX w.u liczba australijskich królików zaczęła rosnąć, co wiąże się z zanikiem rodzimych drapieżników. Zmieniła się proporcja między ofiarami a drapieżnikami, doszło do eksplozji.
Wysokie nagrody za pomysł na zwalczanie królików
W kolejnej dekadzie zabijano po 50 tys. królików rocznie, a w 1887 r. władze Nowej Południowej Walii wyznaczyły wysoką nagrodę 25 tys. funtów za „jakąkolwiek skuteczną metodę wyeliminowania ich”. Dzisiaj byłoby to kilka milionów dolarów, więc wiele osób nad metodą myślało.
Jedną z koncepcji były ogrodzenia, na wzór Dingo Fence zbudowanego do ochrony owiec przez dingo. Taki płot postawił James Moseley w Coondambo w Australii Południowej, odgradzając zwierzęta od wody. Jak mówił, wszystkie wyzdychały z pragnienia. W efekcie w wielu miejscach Australii powstały takie płoty, chociażby Darling Downs-Moreton Rabbit Board w Queensland, ciągnące się na 500 km. Jeszcze dłuższe płoty powstały w Australii Zachodniej.

Ogrodzenia częściowo powstrzymywały króliki, ale stanowiły też nienaturalne zapory dla innych australijskich zwierząt. Szatkowały kraj, doprowadzały do przyrodniczych patologii. Nie był to idealny sposób na walkę z plagą.
Sam Ludwik Pasteur wziął się za króliki
W sukurs Australii przyszła medycyna. Króliki i inne zajęczaki zapadają bowiem na wiele koszmarnych chorób, z myksomatozą na czele. To nieuleczalna, wirusowa i wysoce zaraźliwa choroba wywoływana przez wirusa Leporipoxvirus z rodziny pokswirusów. Skutki dla zwierząt działania tego wirusa są straszne i ich opis lepiej pominąć. Inną chorobą królików jest pastereloza wywoływana przez bakterię Pasteurella multocida.
I to zastosowanie tej choroby zaproponował Australijczykom francuski biolog Ludwik Pasteur, znany jako twórca szczepionki na wścieklizną i metody pasteryzacji wina. Skuszony wysoką nagrodą, opracował plan infekcji królików bakterią. Metoda nie zadziałała, ale przyspieszyła tworzenie antykróliczej broni biologicznej.
W 1950 r. po wielu próbach z innymi chorobami biolog Frank Fenner wypuścił wirusa myksomatozy w Australii. O ile na początku XX wieku plagę szacowano na 2-3 miliardy zwierząt, o tyle po zastosowaniu myksomatozy liczba królików spadła do 600 mln.

Dzisiaj wobec królików stosuje się chorobę zwaną RHD, czyli wirusową krwotoczną chorobę króliczą, która zwana jest też chińskim pomorem królików. Po raz pierwszy zdiagnozowano ją bowiem w 1984 r. w Chinach. Ta choroba jest dzisiaj głównym orężem w walce z królikami w Australii. Jej nowy szczep znany jako RHDV1 okazał się niezwykle śmiertelny i wysoce zaraźliwy. W 2017 r. został on wypuszczony przez władze australijskie w około 600 punktach na kontynencie. Wirus ograniczył liczbę królików do około 200 mln.
Od biedy można zaryzykować twierdzenie, że wreszcie plaga jest pod jako-taką kontrolą. Aby była ona jednak większa, władze Australii zwróciły się o pomoc do mieszkańców.
Jak czytamy w „The Scientist”: „Centrum Rozwiązań dla Gatunków Inwazyjnych uruchomiło FeralScan i RabbitScan jako bezpłatne narzędzie do monitorowania rozprzestrzeniania się choroby RHDV w populacjach królików. Z powodu ograniczonej liczby personelu, rocznie pobierano próbki tylko od około 30 królików. Teraz nowa inicjatywa angażuje mieszkańców obszarów wiejskich i miejskich w pobieranie próbek tkanek od martwych dzikich lub domowych królików znalezionych w ich okolicy.”
Australijczycy sami naprawiają to, co przed 150 laty zepsuli. Oblicza się, że króliki corocznie powodują straty upraw rzędu 200 mln dolarów. A doliczmy jeszcze koszty przyrodnicze i społeczne.
Strona Rabbit Free Australia podaje: „Udokumentowane skutki społeczne dzikich królików obejmują stres psychologiczny (np. lęk, frustrację i depresję z powodu strat finansowych spowodowanych spadkiem produkcji rolnej), traumę (związaną z odnalezieniem chorych zwierząt przez osoby postronne) oraz obawy przed potencjalnymi urazami zwierząt gospodarskich (koni) spowodowanymi przez nory. Dodatkowym kosztem kopania nor przez króliki jest naruszenie i odsłonięcie miejsc pochówku Aborygenów oraz innych obiektów o znaczeniu kulturowym”.