Choć Iga Świątek ma dopiero 24 lata, właśnie zapisała na swoim koncie… 23. tytuł w karierze. Co więcej, Polka jest posiadaczką największej liczby triumfów wielkoszlemowych spośród wszystkich grających obecnie tenisistek na świecie. Świątek wygrała czterokrotnie turniej na kortach im. Rolanda Garrosa w Paryżu (2020, 2022-24), nowojorskie US Open (2022) i ten najświeższy sukces, londyński Wimbledon (2025).
O sukcesie na wimbledońskiej trawie, w szerszym kontekście, w oparciu nie o sam wynik sportowy, a bardziej sferę mentalną, porozmawialiśmy z Piotrem Jędrasiakiem. To trener przygotowania mentalnego, współpracujący z tenisistkami i tenisistami, ale też działający przy innych dyscyplinach sportu.
Rozmowa z Piotrem Jędrasiakiem, trenerem przygotowania mentalnego w sporcie
Maciej Piasecki (Wprost.pl): Sportowo o sukcesie Igi Świątek w Wimbledonie powiedziano i napisano już chyba wszystko. Dlatego też chciałbym trochę inaczej, szerzej spojrzeć na ten wielki, choć niespodziewany sukces. Czy może się mylę i w twoich oczach był jednak spodziewany?
Piotr Jędrasiak (trener przygotowania mentalnego w sporcie): Mimo całej wiary w Igę Świątek, mając też w pamięci jej dokonania, to muszę potwierdzić twoje słowa. Również dla mnie nie był to spodziewany wynik. Ten ostatni rok nie był dla polskiej tenisistki łatwy. Ostatnim wygranym finałem był przecież Roland Garros 2024.
Choć zaznaczmy, że mówimy tu o „standardach Igi Świątek”. Czyli osiąganych wynikach, które były i są na bardzo wysokim poziomie. Ale jednak, pozostaje gdzieś niedosyt – w ogólnym odbiorze społeczeństwa – jeśli Polka nie wygrywa czy nie dociera do finałów.
Paradoksalnie, w ostatnich miesiącach odnosiłem wrażenie, że pewności siebie w grze Igi jest relatywnie mniej. Tym bardziej trudno było oczekiwać sukcesu Polki na kortach trawiastych. Finał osiągnięty w Bad Homburg na chwilę przed Wimbledonem dał sygnał, że forma idzie w dobrą stronę. Ale jednak Wielki Szlem wiąże się z dużo większą presją.
Jaki zatem wynik Polki w Londynie zakładałeś po tym, jak przyznałeś, okresie „relatywnie mniejszej pewności siebie”?
Nie lubię bawić się w takie założenia, ale myślę, że to była poprzeczka zawieszona na poziomie ćwierćfinału, może półfinału imprezy. Tym bardziej, że na trawie mecz czasem potrafi zamknąć się dosłownie w kilku rozstrzygających piłkach.
Przykład? Mecz I rundy Igi z Poliną Kudiermietową. Polka wygrała w dwóch setach, ale pierwsza partia – do stanu 5:5 – to było naprawdę bardzo równe granie.
Jeśli dobrze pamiętam, Świątek wykorzystała pierwszą szansę na przełamanie i chwilę później zamknęła seta na 7:5.
Dokładnie tak było. A przecież równie dobrze scenariusz tego seta otwarcia Wimbledonu dla Świątek, mógł być odwrotny.
Taką odwróconą sytuację widzieliśmy zresztą w drugim spotkaniu Polki w Londynie. Przeciwniczką była Caty McNally, obie bardzo dobrze znały się sprzed lat, jeszcze z czasów juniorskiego grania. W meczu II rundy na kortach Wimbledonu Świątek wypuściła seta numer 1 w spotkaniu z Amerykanką ze stanu 4:1 na 5:7. A schemat był dosyć podobny do tego, który wcześniej pomógł tenisistce.
Co to pokazuje?
W pewnym stopniu to wykładnik tego, co działo się w turniejowej drabince całego tegorocznego Wimbledonu. Z turniejem bardzo szybko pożegnała się cała plejada gwiazd. Z perspektywy Polki, już w I rundzie odpadły Coco Gauff czy Jessica Pegula. Z tej części drabinki zniknęły też pokonane Marta Kostiuk i Jelena Rybakina. Wreszcie na półfinale turniej zakończyła Aryna Sabalenka.
A Polka konsekwentnie realizowała swój plan. Za to duże brawa dla Igi Świątek.
W przypadku sukcesu Świątek w Wimbledonie, często padały nawiązania do występu w Londynie, również w finale – choć przegranym – Agnieszki Radwańskiej. Pamiętasz ten 2012 rok?
Tak, nawet bardzo dobrze (śmiech).
To był czas, w którym oglądałem dużo tenisowych meczów. Co tu kryć, to był wielkie emocje, czy to u mnie, czy u osób, które raczkujący w Polsce tenis w XXI wieku, śledziły.
Agnieszka Radwańska grała technicznie, mądrze. Jej decyzje podejmowane w czasie gry oglądało się z dużą przyjemnością. Przed finałem było wiadomo, że jest tenisistką dużo słabszą fizycznie od Sereny Williams. Do tego doszło jeszcze przeziębienie Radwańskiej. Amerykanka mimo wszystko nie miała jednak łatwo, skończyło się na trzech setach.
Pamiętam taki obrazek smutku Polki po zakończonym finale. Trudno się temu dziwić, w końcu chciała mieć na swoim koncie wielkoszlemowy sukces. Ale i tak uważam, że to był wielki dzień dla polskiego tenisa. Kto wie, być może bez niego nie rozmawialibyśmy dzisiaj o tym, co stało się po latach udziałem Igi Świątek. A pamiętajmy również, że Wimbledon to szczególne miejsce dla polskiego tenisa, mając w pamięci późniejszej sukcesy Łukasza Kubota, Jana Zielińskiego, czy występy Jerzego Janowicza bądź Huberta Hurkacza. Było sporo powodów do radości, spoglądając na turniej w Londynie.
Agnieszka Radwańska zrobiła jednak w 2012 roku wielką rzecz. Nie odkryję tutaj czegoś specjalnie zaskakującego, ale wtedy tenis w Polsce zajmował zupełnie inne miejsce.
Żyjemy w innej, tenisowej epoce w Polsce? Obserwujesz to na co dzień, czy to na treningach, czy przy okazji współpracy przy turniejach.
Nie mam co do tego wątpliwości. W dużej mierze wiąże się to z zainteresowaniem ze strony mediów, ale też rozwojem możliwości internetowych. Co mam na myśli? Głównie media społecznościowe, gdzie można śledzić właściwie każdy ruch zawodniczki czy zawodnika. W zależności od intensywności publikacji, nawet non stop.
Dzieje się to zarówno poprzez dziennikarzy, jak i osoby zupełnie prywatne. Analiza tego, co się dzieje z interesującym nas graczem i zawodniczką, jest dużo szersza.
Z jednej strony to pozwala widzieć ekspertom jeszcze więcej, do tego się później odnosić właściwie na bieżąco, na przestrzeni kilku-kilkunastu minut. Ale tu też pojawia się wątek osób, które tenis mogą oglądać głównie „od święta”. One często swoje opinie wyrażają dużo bardziej chętnie od ludzi z tenisowym doświadczeniem.
Przed finałem Wimbledonu można było zresztą posłuchać opinii kibiców, którzy przyznawali przed kamerą, że po raz pierwszy znaleźli się na meczu tenisowym, ale kibicują Polce i dlatego zdecydowali się wziąć udział w wydarzeniu.
Trzeba przyznać, że tenisowy próg wejścia godny pozazdroszczenia.
Nic tylko pozazdrościć (śmiech).
Wracając jednak do wspomnianej szerszej możliwości komentowania, analiz, to prowadzi również do dużo większej presji spoczywającej na barkach zawodniczek i zawodników. Sama Iga przyznała podczas konferencji prasowej już po finale w Londynie, że polskie media w ostatnim czasie nie były jej przychylne.
Myślę, że to też jest trochę tak, że o tenisie generalnie mówi się więcej. A Iga jest tematem najbardziej nośnym.
Nie będę ukrywał, że spotkaliśmy się przed Wimbledonem i poprosiłem o spojrzenie na mecze Igi Świątek, biorąc pod uwagę jej zachowania. Czy coś udało się dostrzec z dystansu, ale jednak, obserwując każdy mecz i mając doświadczenia z przeszłości i występów Polki?
Przede wszystkim Iga była stabilniejsza. Konsekwentna w tym, co robi.
Miałem mocno w głowie, trochę łącząc kropki, to, że Polka jest w dobrej relacji z Rafą Nadalem. Przypomniałem sobie, jak wchodząc do muzeum w akademii Hiszpana, widać taką dużą tablicę, gdzie są wypisane różne wartości, które na przestrzeni długoletniej kariery były i są ważne dla Rafy. Które też Hiszpan przekazuje, jako świadectwo – przez to, jakim był tenisistą i człowiekiem – innym, często zaczynającym swoją tenisową drogę, młodym zawodniczkom i zawodnikom.
Jedną z tych wartości było „consistency”. Gdybym miał wybrać taką jedną, widoczną wartość u Igi, w trakcie tego szczególnego dla niej Wimbledonu, postawiłbym właśnie na to. Czyli na taką spójność, tłumacząc na polski, w tym co ostateczna triumfatorka imprezy robiła w trakcie rywalizacji w Londynie.
Konsekwencja, stabilizacja, spójność. To, co wykonywała na korcie i poza kortem, było takie zadaniowe, spójne z celem: że ja chcę grać jak najlepiej i wygrywać.
Nawiązałeś do konferencji prasowej po finale, której również z uwagą słuchałem. Padło tam wiele ciekawych kwestii z ust Polki. Jedną z nich był fakt zrobienia kroku w dobrą stronę, jeśli mowa o realizacji tego, nad czym mentalnie Świątek pracuje z Darią Abramowicz. Ta druga często dostaje po głowie, głównie od polskich mediów, a tymczasem to też jest tak, że coś podanego przez sztab – zawodniczka musi umieć zrealizować. Albo przynajmniej mieć świadomość tej konieczności.
To prawda, również odnotowałem ten wątek z konferencji.
Myślę, że w głównej mierze sukces Igi Świątek w Wimbledonie to praca samej tenisistki.
Po pierwsze, postanowiła, żeby wznieść swoją pracę mentalną na jeszcze wyższy poziom, o czym słusznie wspomniałeś. Okej, można coś usłyszeć, można o czymś przeczytać, ale trzeba to jeszcze – mówiąc kolokwialnie – przepracować w swojej głowie.
Druga sprawa, to praca z nowym trenerem. Widać było w grze Polki, że otworzyła się na pewne nowe przestrzenie na korcie. Przecież nie było tak, że wcześniej Świątek np. nie potrafiła grać przy siatce. To też słusznie zauważył Radosław Szymanik przy okazji jednego z meczów Polki w trakcie Wimbledonu. W głównej mierze Iga przekonała się do tego, że może tak grać, nieco inaczej. Tu również kłania się udana praca mentalna.
Do tego dochodzi praca czysto techniczna. Polka sama przyznawała, że poprawiła swój serwis, return, wreszcie samo poruszanie się po korcie. Do tego „szybka ręka”, szczególnie ważna przy tych niskich kozłach i późniejszych uderzeniach piłki na trawie. Ten „tajming” również był wskazywany przez naszego tenisowego mistrza sprzed lat, Wojciecha Fibaka. Dzięki tak prowadzonej grze, Polka była pewniejsza siebie.
Trudno jednak powiedzieć: To mental zadecydował o sukcesie, on zbudował wszystko. Myślę, że każdy dołożył swoje. Praca w tenisie, w sztabie, to są naczynia połączone.
Może to niektórych zaskoczy, bo w końcu pracuję jako trener przygotowania mentalnego, ale ja swoje osobiste, największe wyróżnienie, skieruję w stronę Macieja Ryszczuka. Jeśli mogę sobie na to pozwolić.
To mój imiennik, więc tym bardziej!
Dziękuję! (śmiech)
Można w swojej głowie bardzo chcieć. Być bardzo pewną czy pewnym siebie, można umieć tę piłkę uderzyć odpowiednio, ale jeśli nie dobiegniemy, bo po prostu nie ma siły do biegania godzinę, dwie, trzy – to całość jest niewykonalna.
Ustawiłbym to na samej górze piramidy, jeśli mowa o istocie tak dużego sukcesu.
Iga Świątek przyznała również, że najtrudniejszy czas w kontekście finałowego wyzwania, to był okres od wygranego półfinału do pierwszej piłki już w grze o tytuł w Wimbledonie. Bo trzeba było „powstrzymać swoje wyobrażenia, to, co podpowiada głowa, z czym się często zasypia”. I ostatecznie „skupić się na robocie, ciesząc się z każdej minuty, którą spędza się na korcie”. Zgodzisz się, że dla sportowca ten czas „przed” jest ważniejszy już od samego wyzwania w postaci meczu o tytuł?
Jedno, to przeformułować to myśli, ale drugie – zauważyć najpierw, że one się pojawiły. Całościowo słowa, o których wspomniałeś, to przykład nastawienia, które przy odpowiednim przygotowaniu technicznym, taktycznym i motorycznym, zwiększa szanse na dobry występ i sukces na korcie. To bardzo ważny element pracy mentalnej.
Zaznaczając rzecz jasna, że nie wiem oczywiście, co działo się w głowie polskiej mistrzyni. Te myśli to może być nawet kwestia narzucania na siebie zbyt dużej presji. Wyobrażenie rozgrywania tego finału, który przecież przyjeżdżając do Londynu, nie był czymś, co wydawało się osiągalne akurat na tu i teraz.
Ponownie połączę kropki. Jesteś dziennikarzem, ja przed laty też gdzieś próbowałem się w to bawić, również w sporcie. Usłyszałem wówczas, że w tej pracy w głównej mierze chodzi o czekanie. Mam wrażenie, że w tenisie jeszcze bardziej kluczowe jest właśnie to oczekiwanie. To jest bardzo trudny sport pod względem mentalnym. Dużo bardziej niż piłka nożna, koszykówka czy siatkówka.
Wyjaśnisz dlaczego?
Zacznijmy od tego, że najczęściej nie masz stałej godziny meczu. Często funkcjonujesz w ciągu dnia ze świadomością, że wychodzisz na kort w określonej, ale tylko kolejności, w poszczególnych sesjach. To jest cały czas niepewność, jaki dokładnie scenariusz ostatecznie będzie tym rzeczywistym.
Umiejętność, żeby zarządzać sobą w tym czasie, który mamy do dyspozycji, to jest naprawdę wielka sztuka.
Pamiętam, jak zapytałem zawodnika, z którym pracuję, o ten czas przed meczem. Scenariusz wyglądał mniej więcej tak. Najpierw tenisistka czy tenisista obserwują dużo wcześniej rozgrywane spotkanie. Następnie 1,5-2 godziny przed meczem zaczyna się faza rozgrzewki. Chłopak przyznał mi, że ze względu na różne przesunięcia, on do swojego spotkania rozgrzewał się ostatecznie cztery-pięć razy. Wydawało się, że mecz poprzedzający zaraz się skończy, a on dalej trwał, set po secie, coraz dłużej. To bardzo trudne pod kątem mentalnym.
W trakcie Wimbledonu Iga potrafiła – o czym sama wspominała – to swoje napięcie, pobudzenie sportowym wyzwaniem, odpowiednio rozładować. Tu spacer do parku, tam lektura ciekawej książki. Do tego pewnie jakaś rozmowa przez telefon z kimś bliskim. Wydają się to być takie proste rzeczy, być może mało efektowne, kiedy się o nich słyszy, ale to jest bardzo ważne.
Taka samoregulacja w życiu sportowca jest niezwykle istotna. Nie mylmy tego jednak z samokontrolą. Ta druga może bowiem spowodować duże napięcie. Zwłaszcza kiedy jest ona taka permanentna, jeśli cały czas chcemy się pilnować i kontrolować swoje myśli, zachowania czy emocje, nie dopuszczając do tego, że coś może zakłócić nasz plan działania.
Widać był, że Iga ma więcej luzu w trakcie Wimbledonu. Jasne, nie brakowało też emocji na korcie, były nerwy, ale to jest oczywiste. Całościowo jednak, intensywność tego, co przeżywała polska tenisistka, była według mnie odpowiednia. Świadczy o tym to, co Polka prezentowała na korcie. Końcowy triumf był tego rezultatem.
A może to też nauka akceptacji porażki? Polka przyznała w trakcie wspominanej konferencji, że w 2023 roku nie potrafiła się cieszyć z wygranej na kortach Rolanda Garrosa. Napięcie było wówczas ogromne i przesłaniało wszystko dookoła.
Tak, myślę, że poczuła bardziej ulgę, że uniosła tę presję i oczekiwania. To były wymowne słowa.
Więc może akceptacja przegranej w tegorocznym półfinale z Aryną Sabalenką, na ukochanych kortach w Paryżu, również była krokiem w stronę innego podejścia do Wimbledonu? Czy źle kombinuję?
Polka wspominała, że coraz bardziej docenia to, gdzie jest, jakie wyniki osiąga i uczy się tego, w jaki sposób się tym cieszyć.
Paradoksalnie, wspomniana przez ciebie porażka w Paryżu z Aryną Sabalenką mogła ściągnąć z Igi taką presję, nazwijmy ją, wizerunkową. Tego, że na kortach im. Rolanda Garrosa Polka jest niepokonana, niezniszczalna i musi tam wygrywać wszystko. Wszystkie wielkoszlemowe finały.
Nawet Rafa Nadal w Paryżu nie wygrał wszystkiego.
Robin Söderling właśnie lekko się uśmiechnął.
Sensacja życia w Paryżu, to prawda. Szwed ogrywający „Króla Paryża”.
Wracając do Igi, porażka w półfinale tegorocznego turnieju mogła być uwalniająca. Posłużę się cytatem. Wchodząc na kort główny na Wimbledonie, widnieje tam pewien napis: „If you can meet with triumph and disaster – And treat those two impostors just the same!”. Tłumacząc to motto legendarnego turnieju, należy traktować porażkę i zwycięstwo w ten sam sposób. Ta sentencja, mam takie wrażenie, jest Idze coraz bliższa.
Nie powiedziałbym jednak, że Polka akceptuje porażki. Wystarczy spojrzeć na jej zawziętość, to, jaki charakter pokazuje w swoich meczach. Ale być może, moim zdaniem, zaczyna ona traktować to tenisowe życie, wzloty i upadki, jako proces, cykl.
Często w swojej pracy pokazuję to, o czym wielokrotnie wspominała nieodżałowana legenda koszykówki – Kobe Bryant. Przekonywał, że jego droga, złożona z wygranych i porażek, to jest właśnie cykl. To była nauka zrozumienia tego, że w życiu sportowca przegrane i wygrane mecze, mają swoje miejsce. A myśli związane z kolejnymi występami przychodzą i odchodzą. Dlatego tak ważne jest, żeby być „consistency” i „still”.
Zostając w angielskim klimacie, Świątek stwierdziła również, że „tenis is a mental sport”. Rozwiniesz?
Zacznijmy od tego, że potwierdzam słuszność tych słów.
Tenis jest nazywany królem sportów mentalnych. Jest bardzo trudny. Właściwie to nie wiem, czy masz tyle miejsca na karcie pamięci w dyktafonie, żebym wyczerpująco rozwinął ten temat.
Spróbujmy. Wybierz proszę kilka najlepszych argumentów.
Przede wszystkim tenisistka jest sama, a dookoła są setki czy tysiące ludzi. Dodatkowo miliony obserwują, potem to komentują – jak ustaliliśmy – w mniej lub bardziej przemyślany sposób.
Poprzez to, że tenis jest sportem indywidualnym, ta presja wewnętrzna często jest bardzo duża. Dodatkowo dochodzi często presja bliskich, kibiców, może trenera. To jest ciężkie. W sporcie drużynowym to się bardziej rozkłada. Wielokrotnie zresztą słyszałem od zawodniczki czy zawodnika, że dużo lepiej gra im się w debla. Bo ta wspomniana odpowiedzialność rozkłada się na dwie postaci, tworzące mini-zespół.
Dodatkową presję stwarza także sam system liczenia punktów w tenisie. Punkt, który nie jest wygrany przez ciebie, jest punktem twojej przeciwniczki. Każda piłka, każda wymiana waży dużo.
Ilość zmiennych w tenisie – kolejna ogromnie istotna kwestia, z której wiele osób nigdy nie grających, nie zdaje sobie tak mocno sprawy. Różne nawierzchnie, różne piłki, różne naciągi w rakiecie, gorąca lub wilgotna pogoda, która ma wpływ na kort, a tym samym na piłki, czy w końcu wspomniane nieokreślone godziny meczów.
Samym przygotowaniem mentalnym nie wygrywa się meczów czy turniejów. Tak jak wcześniej wspominałem, bez wiedzy taktycznej, bazy motorycznej, to nie jest wykonalne.
Jednocześnie uważam, że psycholog sportu nie jest kimś niezbędnym w teamie, ale psychologia już tak. Przygotowanie mentalne to absolutnie jeden z filarów w treningu sportowca.
A jak zagospodarować sukces w sporcie? Jak później wrócić do treningowej rutyny po wygraniu Wimbledonu?
Z tego, co często czytałem w wywiadach z Darią Abramowicz, bądź słyszałem podczas konferencji na których była prelegentką, to mówiła dużo o zarządzaniu sukcesem.
Myślę, że wcześniejsze wygrane w turniejach, na czele z tymi wielkoszlemowymi, a następnie konsekwentne utrzymywanie się na szczycie – pamiętając też o tym, co poza kortem – to duża zasługa pracy pani Abramowicz. Iga zaczęła wygrywać będąc jeszcze nastolatką. Dzisiaj ma 24 lata i widać, jak dojrzała od tamtego czasu. To jest ciągle trwający proces, podparty jednak rzetelną wiedzą, gdzie tenisistka otrzymuje również odpowiednie narzędzia do działania.
Oczywiście, trzeba jeszcze umieć wprowadzić w życie – to ta wcześniej poruszana przez nas kwestia. Świątek wspominała po wygranej w Wimbledonie, poza tą ulgą po zwycięstwie w Paryżu w 2023 roku, sytuację z numerem 1 w rankingu WTA. W pewnym momencie zorientowała się, że ona cały czas chce tę pozycję obronić. Z pozycji defensywnej. Nie miała w sobie takiej chęci wygrywania i zdobywania, a raczej bronienia. To też była duża praca mentalna, która została wykonana, żeby odwrócić te proporcje.
Polska mistrzyni z Raszyna wypowiadając się, sprawia wrażenie bardzo konkretnej. Kiedy coś mówi, nie ma w tym jakiegoś drugiego dna. To nie jest styl Wojciecha Szczęsnego, jakiejś podszytej „szyderki”, raczej punktowa ocena tu i teraz. Takie relacje z mediami można jakoś czytać pod kątem mentalnym?
Myślę, że ona taka jest zarówno w tym, co sama mówi, jak i tym, czego oczekuje od innych. Powtarzała to zresztą wielokrotnie, że od trenerów potrzebuje konkretnego feedbacku. Nie okrągłych słów, a właśnie tego, co robi źle, a co dobrze. Właśnie tak wydaje się postępować i oczekiwać od innych takiego podejścia.
Choć fakt faktem, podczas Wimbledonu 2025 widzieliśmy, jak Polka wdawała się w takie sytuacyjne gierki. Trochę też wyczuwając nastroje w mediach, choć bywało w tym czasem trochę przypadkowości.
Z jednej strony sytuacja z ręcznikami, ten gest do kamery z uciszającym palcem. A z drugiej, cała historia makaronu z truskawkami. Wyszedł z tego hit, ale sama Polka przyznawała, że nie sądziła, że nabierze to aż takich rozmiarów.
Nie jest tajemnicą, że Iga jest osobą bardziej introwertywną. W sytuacjach stresowych ten introwertyzm może się nasilać. W Londynie Iga pokazała się jako osoba bardziej otwarta, wesoła i kontaktowa.
Mogło jej to pomóc w dobrych występach na korcie, a jednocześnie ta dobra gra i awanse do kolejnych rund mogły powodować jeszcze lepsze samopoczucie.
Któryś z meczów Polki w Wimbledonie w nieoczywisty sposób zapadł ci w pamięć? Zakładam, że odrzucamy tym samym finałowe starcie.
W szczególności wyróżniłbym mecz przeciwko Danielle Collins. Zapisałem sobie nawet, że to było takie spotkanie, które warto wziąć w ramkę i pokazywać, jako lekturę obowiązkową tenisistom i tenisistkom. To był mecz na najwyższym poziomie mentalnym. Tym bardziej wiedząc, jaka jest ta relacja Polki z Amerykanką. Świątek zagrała na optymalnym poziomie pobudzenia. Odcięła się też od tego, co mogłoby się dziać po drugiej stronie siatki.
Takim przykładem zaskakujących zachowań przeciwniczki był mecz z Clarą Tauson. Bardzo niewygodny mecz dla Polki. Szarpane tempo, nerwowe granie. Łatwo jest w takich spotkaniach zgubić własną koncentrację. Dunka miała problemy z oddychaniem, szukała jakiegoś punktu zaczepienia, potrzebna była interwencja lekarza. Świątek to jednak wytrzymała, potrafiła się skupić na sobie i zostawić to, co działo się poza nią.
W pracy z moimi zawodniczkami i zawodnikami, często zwracam uwagę na to, jak zachowują się w momentach, w których prowadzą. Kiedy wynik jest na ich korzyść, typu 4:0 lub 5:0 i muszą set czy mecz domknąć. U Igi to cały czas było na bardzo wysokim poziomie. Polka była cały czas w dyscyplinie taktycznej, do tego powtarzalność jeśli chodzi o rutyny. To nie było tak, że ona nagle czuła się zbyt pewna siebie, albo koncentracja uwagi przechodziła na coś innego.
Oczywiście nie wiemy do końca, co było w głowie naszej mistrzyni. Ale jeśli mowa o efekcie, wyniku, stylu gry, Iga cały czas była „pod prądem”.
Jest taki stereotyp, że pobudzenie psychofizyczne, motywacja muszą być zawsze, na tym najwyższym poziomie. To jest jednak nic innego, jak taki tani „kołczyzm”. Nie o to tutaj chodzi. Poziom pobudzenia musi być optymalny. Wspomniana samoregulacja. Myślę, że Iga wie, czego potrzebuje. To jest też to, o czym wspominała wielokrotnie pani Abramowicz. Iga to wie coraz lepiej, zna siebie i w Wimbledonie zaczęło to tak dobrze wyglądać. Oby to się utrzymywało jak najdłużej.
Współpracujesz z wieloma młodymi zawodniczkami i zawodnikami. Zastanawiam się, czy postacie Igi Świątek czy Huberta Hurkacza, pomagają w rozwoju? Są to postaci, do których sukcesów chce się dążyć, czy pojawiają się porównania i wręcz przeciwnie, brak wyników na tym pułapie Kowalskiej czy Nowaka, bywa dla samych zainteresowanych frustrujący?
Zacznijmy od tego, że moich obserwacji młodzi sportowcy – nie zawsze i nie wszyscy – są wpatrzeni w tych, którzy błyszczą na samej górze. Ja sam staram się coraz rzadziej posiłkować przykładami. To będzie truizm, ale każdy ma swoją historię.
Faktycznie istnieje dosyć duża pułapka, więc dziękuję za to pytanie, że tak je zadałeś.
W tę pułapkę obecności Igi czy Huberta, wpadają jednak najczęściej rodzice młodych zawodniczek i zawodników. Widzą ten scenariusz, który zadziałał, jako jedyny i słuszny. Zapominając o tym, że to ich dziecko – no właśnie, nadal jest dzieckiem, a nie dorosłym, czyli mowa o innym etapie rozwoju. A dodatkowo to, co działało u Hurkacza czy Świątek, to jest ich droga i może zadziałać tylko raz. Takie ślepe zapatrzenie jest bardzo krzywdzące. Bo w końcu nie wszyscy na świecie wygrają Wimbledon. Trzeba być dojrzałym, żeby zrozumieć te sportowe mechanizmy.
Osobiście uważam, że super jest mieć w Polsce Igę Świątek czy Huberta Hurkacza. Dzięki temu boom na tenis nadal będzie przyciągał młodzież. Całościowo to jest jednak ciężka praca, obarczona dużym wydatkiem finansowym. Dodatkowo trzeba też umieć mówić „nie” wielu innym rzeczom w życiu, codziennym sprawom, przecież ważnym dla nastolatków. Nie mam przekonania, że wielu rodziców ma świadomość, jak dużo wyrzeczeń wymaga obranie kierunku na zawodową karierę w tenisie swojej pociechy.
Nie brzmi to dobrze. Gdzie szukać pozytywów na przyszłość?
Na pewno wartością ze strony Igi jest to, że zwraca uwagę na to, co poza kortem. Bo życie nie kończy się na wyniku sportowym. Polka z jednej strony pokazuje swoją zaciętość, ogromną wolę walki, chęć zwycięstwa. Widać, że bardzo jej zależy. Ale światopoglądowo to spojrzenie jest szersze. Nie ma tu mowy wyłącznie o przywiązaniu do tenisowej rzeczywistości.
Pytasz o pozytywy. Myślę, że rolą rodzica jest, żeby ten szeroki obrazek był dla dziecka widoczny. Żeby od samego początku nie było tak, że pociecha widzi tylko piłeczkę, kort i siatkę. Bo taki młody człowiek za jakiś czas może się po prostu wypalić. Stracić chęć do tego, żeby grać w tenisa. O czym mówiła zresztą w jednym z wywiadów Iga. Ona w pewnym momencie zaczęła się starać tak grać, żeby mieć z tej gry radość. Zupełnie tak, jak to wyglądało kiedyś, kiedy nikt nie oglądał, nie oceniał, nie wydawał „wyroków”.
Z jednej strony pokazujemy temu młodemu człowiekowi, córce czy synowi, że tenis to jest świetny sport dla rozwoju. Ale też jest przy tym życie dookoła. Ale rolą rodzica jest przede wszystkim to, żeby… być rodzicem. Nie pierwszym szkoleniowcem, nie trenerem mentalnym. Po prostu rodzicem, odpowiedzialnym za wychowanie.
Jasne, tata czy mama mogą mieć jakieś obserwacje czy sugestie, ale najważniejsze na końcu jest i tak właściwe wychowywanie młodego człowieka. Tego się trzymajmy, czy to jeśli mowa o tenisie, czy całościowo, uprawianym na co dzień sporcie.