Zyt Twardowska, Gazeta.pl: Czy wygrana Donalda Trumpa wpłynęła w pewien sposób na charakter kampanii prezydenckiej w Polsce? Czy ośmieliła jakoś niektórych polityków do mówienia słów, które wcześniej, o ile w ogóle by padły, to przynajmniej z większą ostrożnością?
Prof. Wojciech Rafałowski: Niektórych polityków być może ośmieliła, chociaż mam wrażenie, że mogła ośmielić głównie tych, którzy i tak byli śmiali, żeby mówić pewne rzeczy. Główna zmiana, która się przydarzyła właśnie po zwycięstwie Trumpa, to była jednak zmiana na poziomie nadziei. Chodzi mi o entuzjastyczną reakcję Prawa i Sprawiedliwości, w tym nawet owacje w Sejmie po tym, jak było już wiadomo, że wybory wygrał Donald Trump. Wydaje mi się, że to była nadzieja na to, że zmieni się jakiś klimat polityczny, że znowu jest fala wznosząca dla prawicy i radykalnej prawicy, i to zmieni dynamikę. Ale okazało się bardzo szybko, że Karol Nawrocki, czyli kandydat wspierany przez PiS, nie jest jakimś beneficjentem tego klimatu. Widzimy, że dalej kluczy między różnymi stwierdzeniami, wykazuje duży dystans w stosunku do Ukrainy, ale nie może się bezpośrednio utożsamiać z Trumpem, bo w Polsce Trump, który wyraża sympatię w stosunku do Putina, nie jest odbierany dobrze. Po prawej stronie były wielkie nadzieje, że Trump wiele zmieni na korzyść prawicy. Natomiast okazuje się, że wcale się tak nie stało. Co więcej, wykrystalizowały się pewne stanowiska Trumpa, które były już wcześniej znane, ale teraz stały się jeszcze bardziej widoczne. I one są niewygodne dla tych z polskiej strony, którzy go wspierali w kampanii. Bo w tej chwili widać, że Trump jest antyeuropejski i nawet jeśli ktoś nie przejmuje się Ukrainą, to jednak przejmuje się bezpieczeństwem Polski. A wyraźnie widać, że działania Trumpa są raczej nakierowane na to, żeby Unia Europejska, a zatem też Polska, były samotne. Trudno jest więc wykorzystywać kapitał polityczny generowany przez Trumpa na swoją korzyść w polskiej polityce. Z tego powodu paradoksalnie niewiele się zmieniło – chyba, że na poziomie językowym, chociaż polska polityka była już w tym zakresie i tak daleko posunięta.
A co np. ze zmianą u Rafała Trzaskowskiego? Do tej pory był bardziej kojarzony z centrowoliberalnym środowiskiem. W tym momencie mówi o odbieraniu 800 plus Ukraińcom, którzy nie pracują w Polsce, choć to zjawisko jest w zasadzie marginalne. Sięga też po hasła typu: „zero tolerancji dla cudzoziemców, którzy popełniają przestępstwa”.
Trzeba pamiętać, że Rafał Trzaskowski bardzo systematycznie od początku prowadzi kampanię tak, jakby już był w drugiej turze. W związku z tym prowadzi kampanię nakierowaną nie na elektorat lewicowy, który i tak dostanie w drugiej turze, i do którego chwilę przed drugą turą się prawdopodobnie uśmiechnie. Dużo cięższą pracę musi wykonać nad przekonaniem elektoratu Konfederacji, elektoratu Menztena. I wydaje mi się, że to obecnie jego główny cel. Pamiętajmy, że elektorat Konfederacji w dużej mierze mówi, że całkiem należy znieść 800 plus i zrezygnować z programów socjalnych. Więc Trzaskowski też zaczyna mówić o ograniczaniu programów socjalnych, ale tylko w stosunku do tych, którzy nie mają prawa głosu. Ukraińcy w Polsce nie głosują w wyborach, więc utrata ich głosów Trzaskowskiemu nie grozi, a postulat o odebraniu 800 plus może przełożyć się na większą sympatię elektoratu prawicowego. Na to jest to nakierowane. Podobnie wygląda retoryka związana z niechęcią do cudzoziemców popełniających przestępstwa. W Polsce cudzoziemców nie jest jeszcze tak dużo, a przestępczość wśród nich wcale nie jest taka wysoka. Mówi się np. o gangach gruzińskich w Warszawie, ale to są pojedyncze przypadki nagłaśniane przez media. To nie jest widoczne w statystykach. Tak samo zresztą funkcjonuje to w Stanach Zjednoczonych – Amerykanie popełniają przestępstw więcej niż migranci. Z tego punktu widzenia to wszystko są flirty z prawicowym elektoratem potrzebne Trzaskowskiemu przed drugą turą.
Czy taka strategia ma szansę rzeczywiście przynieść korzyści i Trzaskowskiemu się to politycznie opłaci, np. przekona do siebie niezdecydowany elektorat albo osoby, które zwykle nie głosują, tym razem pójdą do urn? Czy Trzaskowski jest w ogóle w tym wszystkim wiarygodny? Czy jedyne co z tego wyniknie to przesunięcie dyskursu bardziej na prawo?
Kategoria prawicowości to bardzo rozbudowana koncepcja. Ma swoją historię, jest związana z poparciem dla porządku społecznego opartego na hierarchii, klarownie zdefiniowanych kategoriach i raczej wiąże się z wolnym rynkiem, który reprodukuje nierówności. Natomiast tutaj mamy do czynienia z wyrywkową prawicowością. Trzaskowski w żadnej mierze nie staje się nagle zwolennikiem wiodącej roli Kościoła w życiu publicznym, nie próbuje odbudowywać tradycyjnej hierarchii. Skupia się na wolnym rynku, czyli na ograniczeniu kwestii socjalnych i na niechęci wobec migrantów, którą też dawkuje w sposób ostrożny. Jest więc wybiórcze odwoływanie się do takich postaw. Po części dlatego, że ten elektorat, do którego apeluje, to nie jest elektorat, który byśmy nazwali czysto prawicowym. Ludzie głosujący na Konfederację popierają ją często dlatego, że są zawiedzeni jakością i dostępnością usług publicznych w Polsce. Mówią: „skoro usługi publiczne są w takim stanie, w jakim są, to my nie chcemy na nie płacić, dajcie nam święty spokój, dajcie nam niskie podatki i będziemy sobie radzić sami”. W związku z tym unikałbym posługiwania się etykietą prawicowości, bo te postawy wynikają głębokiego zawodu państwem, a nie tęsknotą za hierarchią. Co więcej, niechęć do migrantów pojawia się też w elektoracie Koalicji Obywatelskiej, która – jeśli byśmy przyjęli perspektywę globalną – jest partią centroprawicową. To w dużej mierze odbicie niemieckiego CDU/CSU. Są w niej pewne wycinki prawicowości, które wykorzystuje Trzaskowski w tych obszarach, w których może być wiarygodny, ponieważ nie chce porzucać swoich poglądów np. na prawa kobiet, mniejszości seksualnych. Zatem nie antagonizuje tych grup, ale jednocześnie wyciąga rękę do innych elektoratów, żeby je przekonać.
Czy rzeczywiście się to opłaci? Wydaje mi się, że tak, choć to trochę smutne, bo demonizowanie grup społecznych i w ogóle budowanie niechęci do migrantów, czy ograniczanie świadczeń socjalnych dla nich, ze społecznego punktu widzenia są szkodliwe. To trzeba głośno powiedzieć. Jeżeli Ukraińcy zostaną pozbawieni 800 plus, staną się grupą spauperyzowaną (proces zubożania – red.). A to z kolei doprowadzi do wykluczenia i konfliktów na tle narodowościowym. Takie konflikty mamy w zachodniej Europie i prowadząc nierozważną politykę, możemy je wygenerować u nas. Trzeba zatem otwarcie mówić o możliwych konsekwencjach takich decyzji.
Natomiast konsekwencje polityczne mogą być dla Trzaskowskiego pozytywne. W elektoracie obecnie rządzących jest resentyment w stosunku do kiedyś 500 plus, obecnie 800 plus, więc pójście stronę ograniczenia tego programy może się politycznie do czegoś przydać. A jeżeli celem jest zdobycie elektoratu Mentzena, to jak najbardziej każde cięcie tego rodzaju, każda tego rodzaju obietnica jest politycznie korzystna. Trzaskowski nie wprowadzał 800 plus, ani 500 plus. Był wówczas po stronie samorządowej. Więc może nie jest z postulatem ograniczenia tych świadczeń jakoś super wiarygodny, ale też nie jest niewiarygodny.
Zastanawiają mnie jednak długofalowe konsekwencje takich działań. Patrząc na USA, widzimy jak granica dopuszczalności pewnych zachowań i słów, znacznie się przesunęła na przestrzeni lat.
W badaniach kampanii wyborczych istnieje idea responsywności, tzn. gdy pojawia się pewien temat czy zjawisko typu wojna, katastrofa, epidemia, to rośnie subiektywne znaczenie tego problemu i politycy wykorzystują to, żeby coś w tej sprawie powiedzieć lub zrobić. W tej chwili otwiera się okienko na radykalny dyskurs i rzeczywiście jest to groźne. To forma responsywności. Nie tylko bowiem wydarzenia generują zmiany, ale radykalne wypowiedzi przesuwają granice tego, co dopuszczalne w sferze publicznej. Zjawisko to dostrzegalne od wielu lat w np. dyskusji o prawach osób LGBT. Zaczęło się, gdy w imię oglądalności, media zaczęły „dla równowagi” zapraszać z jednej strony np. działacza LGBT, a z drugiej przedstawiciela Młodzieży Wszechpolskiej. W ten sposób media mówiły nam: „pokazujemy, że my tu jesteśmy w tym grzecznym centrum, a oto przed nami dwóch radykałów, którzy mówią kontrowersyjne rzeczy”. Tyle że jeden mówi o prawach człowieka, a drugi o ograniczaniu tych praw określonej grupie. To była wygodna symetria, ale i początek skrajnych dyskursów w przestrzeni publicznej. Teraz niestety mamy tego długofalowe konsekwencje.
Pamiętajmy, że duża część współczesnego dyskursu prawicowego opiera się na kwestionowaniu tego, co kiedyś było prawdą obiektywną np. że Ziemia jest okrągła czy że naukowcy pokazali dowody, że klimat się zmienia – kwestionujemy tego rodzaju wspólną wiedzę. A im dalej idziemy z procesem kwestionowania wspólnej wiedzy, tym bardziej można powiedzieć cokolwiek. Można wyciągnąć tę rękę w górę, tak jak to zrobił Elon Musk, i mówić, że to nie jest salut rzymski, prawda? Zaczęło się właśnie od symetryzowania tych dyskursów na rzecz i przeciwko prawom człowieka. Oczywiście pewną rolę odegrały też tu internet i media społecznościowe, gdzie dawnej niszowe tematy znalazły możliwość docierania do szerszej publiczności. W ten sposób rozpleniły się też te tzw. teorie spiskowe.
Do czego może nas to doprowadzić?
Ja obawiam się, że w pewnym momencie dojdziemy do momentu, kiedy nastąpi przesilenie i trzeba będzie spłacić dług prawdzie. Odwołam się tu do tezy z bardzo popularnego parę lat temu serialu „Czarnobyl”, który właśnie mówił o tym, że jeśli długo kłamiemy o obiektywnych prawdach, to w pewnym momencie musimy spłacić ten dług. Np. jeżeli źle skonstruujemy urządzenie (w serialu – reaktor atomowy) i udajemy, że ono dobrze działa, to ono w końcu przestanie działać i będziemy mieli katastrofę. Analogicznie, im dłużej będziemy udawać, że nie ma katastrofy klimatycznej, tym bardziej prawdopodobne, że dożyjemy jej pełnych konsekwencji, które będą bardzo bolesne. Podobne zjawiska będą występować na innych poziomach. Jeżeli np. deportacje Trumpa rzeczywiście by przyjęły tak wielką skalę, jak obiecuje, to bardzo szybko się okaże, że nie będzie komu pracować np. na plantacjach w Stanach Zjednoczonych i ceny żywności wzrosną. Więc zemści się to na tych, którzy głosowali na Trumpa, bo byli najczęściej biedni ludzie, którzy są wrażliwi na (już teraz wysokie) ceny żywności. Czyli fałszywy dyskurs o migrantach zemści się na tych, którzy najbardziej w niego wierzyli.
W Europie wiemy, jak wyglądają rządy, kiedy radykalna prawica przejmuje władzę w Polsce czy na Węgrzech. Ale znamy też jej łagodniejszą wersję. Berlusconi rządził we Włoszech wiele lat temu. Dzięki temu wiemy, do czego to prowadzi: następuje regres demokracji a wolności obywatelskie i prawa człowieka są gorzej chronione. I zawsze to się odbija na różnych mniejszościach. To są te konsekwencje. W demokracji społeczeństwo ponosi odpowiedzialność za swoje wybory. Nie możemy mówić, że ktoś nam coś narzucił, bo sami wybraliśmy. Jeżeli wybierzemy głupio, to będziemy cierpieć. I myślę, że jeżeli wybieramy głupio, to zasługujemy na to, żeby cierpieć.
Tylko konsekwencje odczują wszyscy, w tym grupy już dyskryminowane, a nie tylko ci, którzy głosowali na Trumpa.
Tak, oczywiście wszyscy, ale myślę, że przede wszystkim ten ubogi elektorat. Ja dlatego w wielu już wystąpieniach medialnych po zwycięstwie Trumpa mówiłem – najbardziej poszkodowani będą ci, co na niego głosowali. W tej chwili już wiemy, że powoli białe kobiety, które głosowały na Trumpa, uświadamiają sobie, że w dużej mierze to one były beneficjentkami programów DEI (różnorodność, równość i integracja – red.). I teraz wyrzuca się nie tylko czarnoskórych, osoby LGBT, ale także właśnie białe kobiety.
Zwycięstwa w demokracji rzadko są miażdżące. Ale tak to działa, że reguła większości decyduje w demokracji, bo jaka inna reguła miałaby wygrać? Przez błędne decyzje będą cierpieć też ci, którzy nie głosowali na tego, kto je podejmuje, ale to jest konsekwencja bycia w wspólnocie politycznej. Cierpimy razem, głosujemy razem i niestety cierpimy też przez decyzje, które podjęli nasi współobywatele.
Skrajna prawica doszła do władzy w Polsce, doszła do władzy na Węgrzech, więc wiemy, że to się zdarza. Ale dzięki temu, że doszła do władzy, to już społeczeństwa wiedzą, czego się spodziewać. Ja myślę, że rządy Trumpa mogą zahamować nawet wzrost poparcia dla skrajnej prawicy w Europie, bo będzie widać, do czego to prowadzi. Przywołajmy chociażby te absurdalne zwolnienia różnych urzędników w Stanach Zjednoczonych – nagle zwolniono ludzi odpowiadających za konserwację głowic jądrowych, bo ludzie Elona Muska przyszli, stwierdzili: „a nie wiem, czym się zajmują ci ludzie, trzeba ich wyrzucić”. Więc być może ludzie dostrzegą, może lepiej unikać głupich rządów i to ich powstrzyma przed głosowaniem na polityków, którzy będą głupio rządzić.
Może dojść do zahamowania wzrostu poparcia dla skrajnej prawicy, ale nie ograniczenia do minimum?
Tak, to oczywiście nie znaczy, że nie będziemy mieli dużych partii populistycznej prawicy w parlamencie, bo bazują one przede wszystkim na resentymencie w stosunku do elit. Elity gospodarcze, polityczne, niestety nauczyły się eksploatować klasę średnią i klasę niższą. W Polsce na przykład mamy te absurdalne koszty kredytów mieszkaniowych. Cały kryzys mieszkaniowy to jest sposób, w jaki ci, którzy posiadają, eksploatują tych, którzy nie posiadają. Bardzo marksowska sytuacja, a w Polsce szczególnie ostra, bo marże kredytów w Polsce są wyższe niż oprocentowanie kredytów w innych krajach, co jest absurdalne. Więc gdy te elity robią wiele złego, partie radykalnej prawicy idą do wyborów, mówiąc: „Wyrzućmy te elity, bo one robią nam krzywdę”. I to jest prawdziwa diagnoza. Problem w tym, że skrajna prawica często przyprowadza swoje elity, które są jeszcze gorsze. Więc wymieniamy elity złe na elity gorsze. I tu jest problem. Bo wymiana elit jest potrzebna. Od czasu do czasu trzeba rządowi powiedzieć: „wymieniamy was na nowych, może mniej profesjonalnych, ale oni przyniosą coś świeżego”. Problem jest w tym, że przychodzą ci, którzy kompletnie się na niczym nie znają i zamiast ograniczać wyzysk ze strony elit, budują własne elity. Zresztą wymiana elit to jest jeden z mechanizmów przejęcia rządu przez populistyczną prawicę. Jest to teza prof. Janusza Reykowskiego ogłoszona kilka lat temat na łamach „Studiów Socjologiczno-Politycznych. Seria Nowa”.
Czy da się ten proces zatrzymać, odwrócić, czy po prostu jesteśmy skazani na dążenie do tego, żeby sobie przez pewien okres „pocierpieć”?
Odpowiedź może zabrzmi idealistycznie. Trzeba dobrze rządzić. Nie postuluję tutaj nierealistycznego oczekiwania, że elity przestaną wykorzystywać swoją pozycję, żeby sobie dobrze żyć. Bogaci zawsze byli, będą i będą starać się w jakiś sposób kierować systemem na swoją korzyść. Natomiast jeżeli się samoograniczą, jeżeli nie będą przesadzać, to to nie będzie prowadziło do katastrofy polegającej na wymianie elit złych na elity gorsze. Elity muszą sobie uświadomić, że nawet tam, gdzie jest system egalitarny, tam też są bogaci, którzy żyją na znakomitym poziomie. Krótko mówiąc, to zachłanność elit musi być zatrzymana. Jeżeli elity nie będą przesadzać w wykorzystywaniu swojej pozycji, to nie będzie pożywki dla skrajnej, populistycznej prawicy, która opiera się na resentymencie wobec elit. I niestety obecny rząd zaczyna wpadać w tę pułapkę. To znaczy, zapomina o tym, że jednak wzrost wydatków socjalnych przeprowadzony przez PiS, to było coś bardzo pożądanego przez Polaków. Rząd Tuska nie cofa tego zupełnie, bo nie ma totalnego zamachu np. na 800 plus, ale obawiam się, że hasło deregulacji w dłuższej perspektywie, mimo że popierane przez elektorat, obróci się przeciwko niemu i poparcie dla rządu będzie dalej spadać.
Chciałabym poruszyć jeszcze obecnie bardzo aktualny temat europejskiego bezpieczeństwa. Od dłuższego czasu, choć podczas kampanii zawsze to przybiera na sile, pojawia się sporo głosów eurosceptycznych o różnym stopniu skrajności, a administracja Trumpa słowami wiceprezydenta J.D. Vance’a mówi wprost, że preferuje skrajną prawicę.
To jest problem, który już od wielu lat istnieje: strach Europy przed silniejszym zjednoczeniem. Unia Europejska postawiła na zjednoczenie gospodarcze, czyli np. regulujemy jakość żywności, wprowadzamy normy dotyczące różnych towarów. Mamy masę takich pożytecznych regulacji, choć niektóre czasem mogą wydawać się dziwne. Natomiast idea Europy narodów i szantażu skrajnej prawicy, jej strachu, że mamy się politycznie nie jednoczyć, mści się na nas w tej chwili i może się mścić w najbliższych latach, bo nie mamy tożsamości europejskiej – zagrożony militarnie jest wschód Europy, a Portugalczycy i Hiszpanie nie czują się jakoś bardzo odpowiedzialni np. za Tallin. Mieszkańcy Wrocławia natomiast czują się odpowiedzialni za Białystok. To jest polska tożsamość narodowa. Natomiast europejska tożsamość jest jeszcze za słaba, żeby mieszkaniec Lizbony przejmował się tym, co się dzieje w Rydze czy Tallinie. Tego nam brakuje i nie należy ukrywać, że europejska prawica od lat utrudniała budowanie tej tożsamości.
W tej chwili Europa będzie słaba, jeśli pozostanie podzielona. Więc jeżeli J.D. Vance chce mieć przewagę negocjacyjną nad Europą, to oczywiście wspiera te skrajne ruchy, a Elonowi Muskowi zależało, żeby jak najlepszy wynik w Niemczech uzyskała AfD i żeby partykularyzm niemiecki zwyciężył. Nie zwyciężył, znamy wyniki wyborców w Niemczech i wiemy, że AfD nie wejdzie do rządu, ale mimo wszystko widzimy, że to jest gra polityków z USA na wsparcie skrajnej prawicy, która rozbija Europę. A pamiętajmy, że Europa potencjałem ludnościowym jest większa od USA i kilkukrotnie większa od Rosji.
O czym warto jeszcze pamiętać?
W tej chwili myślę, że Polska jest w takiej pozycji w Unii Europejskiej, że może forsować w Brukseli różne rzeczy – negocjując różne kierunki działań. Pamiętajmy, że jesteśmy dużym krajem. A siłą dużych krajów jest zdolność negocjowania, przekonywania i forsowania swoich idei. Weto jest narzędziem małych. Na poziomie retoryki oczywiście Tusk musi mówić o obronie polskich interesów, bo odpowiada przede wszystkim przed polskimi wyborcami. Ale ja mam podejrzenie, że może nastąpić rozdzielenie retoryki na użytek polskiej kampanii wyborczej i negocjacji, które toczą się w ramach samej UE. Nie mamy wglądu w treść rozmów między nim a kanclerzem Niemiec czy prezydentem Francji. Myślę, że może się to toczyć na zupełnie innym poziomie, ponieważ ciągle budowana jest fałszywa sprzeczność między interesami Polski a interesami Europy. Interesy polskie to interesy europejskie. Oczywiście jest to złożone – są interesy bardziej francuskie, bardziej niemieckie, bardziej polskie – ale trzeba pamiętać, że to wszystko są interesy europejskie. Ja bym to bardzo podkreślał, że dbanie o polskie interesy nie oznacza, że nie dbamy o interesy europejskie, a dbając o interesy całej UE, dbamy również o interesy polskie.
20 lat członkostwa w Unii spowodowało, że ta Unia została odczarowana i to nie jest już takie wyidealizowane miejsce, do którego pragnęliśmy się dostać. Jak wchodziliśmy do Unii, to ja byłem licealistą, i sam pamiętam te nadzieje: to była ta Ziemia obiecana, wreszcie będzie wspaniale. Wiemy, że się poprawiło, ponieważ inwestycje i pieniądze unijne zmieniły Polskę diametralnie. Natomiast teraz jesteśmy już jej częścią, starym członkiem Unii, choć nie myślimy o tym w ten sposób. I musimy po prostu wiedzieć, że to nie jest sielanka. To zawsze twarda negocjacja. Tak jak twardo się negocjuje w środku każdego kraju – ministerstwa ze sobą rywalizują, województwa starają się różne sprawy dla siebie załatwiać i my też walczymy nawet w ramach jednej organizacji o różne zasoby. Tak to działa również na szczeblu europejskim. Jeżeli funkcjonujemy w ramach polityki instytucjonalnej, to się ze sobą kłócimy i to jest absolutnie normalne.
Zastanawiam się, czy to kłócenie się publiczne nie jest odbierane trochę jako słabość? Np. w tym momencie koalicja rządząca jest przez wielu odbierana jako dość słaba, mało skuteczna, bo kłóci się między sobą nawet w mediach. Europa też jest często odbierana jako podzielona. Z kolei gdy np. PiS kłócił się za kulisami z Ziobrą, ale w mediach zwykle Zjednoczona Prawica mówiła jednym głosem, wtedy mówiło się, że to silna władza. W tym momencie Trump wydaje ogrom decyzji, prawdopodobnie łamiąc przy tym konstytucję, a jego polecenia są zaskarżane lub wstrzymywane, ale partia stoi za nim murem, nie ma kto mu się realnie sprzeciwić. I jest odbierany jako silny przywódca, twardy negocjator. Wielu to imponuje.
Niektórym imponuje, innym nie. Wydaje mi się, że części elektoratu głupie łamanie konstytucji nie imponuje. To, że tydzień później dowiadujemy się, że sąd podważył jego decyzję, raczej pokazuje jego słabość. Nawet jeśli mamy prezydenta Stanów Zjednoczonych, który chce robić wszystko to, co mu powie Putin, on swoim zwolennikom będzie wydawał się silny, bo oni wierzą, że jest silny, niezależnie od tego, co rzeczywiście będzie robił. Natomiast zewnętrzny obserwator wcale nie będzie go postrzegał w ten sposób.
Podziały zawsze generują problemy. Jeżeli się podziały są publicznie ujawniane, jak to widzimy w przypadku polskiego rządu, gdzie są te konflikty wokół np. legislacji aborcyjnej czy dyskusje na temat związków partnerskich, gdzie PSL wysuwa absurdalne argumenty o przejmowaniu ziemi rolnej, to rzeczywiście jest wrażenie słabości. Ale jednocześnie zawsze jest tak, że władza autorytarna, mniej demokratyczna, jest odbierana jako silniejsza. Pytanie, czy tego chcemy? Części ludzi siła imponuje, ale myślę, że będzie im imponować tylko do momentu, gdy sami dostaną od tej władzy po głowie.