
Krzysztof krąży nerwowo po pokoju, jakby ruch mógł przynieść ulgę w konfrontacji ze wspomnieniami sprzed lat. Wygląda przez okno, poprawia firankę, przesuwa doniczkę z kwiatkiem. Mężczyzna w błękitnej jeansowej koszuli, z charakterystyczny wąsem, ostatecznie przysiada przy brązowym stole obok Ewy. Ona, ubrana w kwiecistą zieloną bluzkę, pochyla się nad albumem, on zaś bierze w dłonie kilka luźnych zdjęć. Obok otwartych stron albumu leżą okulary, a za rodzicami Justyny delikatnie faluje firanka w kwiaty. W tej domowej ciszy, wypełnionej skupieniem, oboje zdają się całkowicie zatopieni w przeszłości.
W rodzinnych Polanach pod Radomiem Justyna Zawadzka była znana jako osoba niezwykle dojrzała i pomocna. Babcia nazywała ją „aniołem”, dziewczynka opiekowała się chorym dziadkiem, gotowała, pomagała w dbaniu o dom. W wolnych chwilach, jak każda nastolatka, słuchała muzyki i cieszyła się sympatią rówieśników. Jednak to domowe, spokojne oblicze zmieniało się nie do poznania, gdy tylko wchodziła na salę treningową.
Jej pasją były zapasy. Iskra zapłonęła w 1995 r., kiedy rozpoczęła treningi. Gdy jej wuj, Włodzimierz, przywiózł do domu złoty medal olimpijski w zapasach z Atlanty, zapragnęła pójść w jego ślady.
– Kiedy zobaczyła ten medal, oczy jej błyszczały i powiedziała mi: „tatuś, żebym ja do czegoś takiego doszła” – wspomina Krzysztof.
Pod okiem sąsiada Zawadzkich, który był też trenerem zapaśników, szlifowała formę w Orle Wierzbica. Na macie stawała się waleczną wojowniczką, która nie uznawała kompromisów. Talent i wola walki, które miała w genach, szybko przyniosły efekty. Rok 1998 był dla niej pasmem nieprzerwanych sukcesów.
Mając zaledwie 13 lat, Justyna szła przez sportowe turnieje jak burza, wygrywając wszystkie zawody. Szczyt formy osiągnęła na Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży w Poznaniu. Do domu wróciła z tarczą: przywiozła złoty medal, białą bluzę z orłem na piersi i górski rower.
To zwycięstwo otworzyło przed nią najważniejsze drzwi. Otrzymała powołanie do kadry narodowej i zaczęła przygotowania do lipcowych mistrzostw świata w Anglii. – O niczym innym wtedy nie mówiła, tylko o tym wyjeździe – wspomina Ewa.
Rodzice wyrobili jej paszport. Dokument, będący wówczas przepustką do wielkiego świata. Marzenie stało na wyciągnięcie ręki.
Zamiast medalu, zaginięcie
Sportowa kariera, pełna wielkich nadziei, została brutalnie przerwana 17 maja 1998 r. W tę feralną niedzielę Justyna wyszła z domu i nigdy do niego nie wróciła. Rano wspólnie z mamą uczestniczyła we mszy w kaplicy. Po powrocie nastolatka rzuciła tylko, że idzie odwiedzić koleżankę i wróci na obiad.
Wychodząc z domu, dziewczyna ubrana była w bluzę z długim rękawem, granatowe dżinsowe spodnie i sandały. Miała charakterystyczną biżuterię: metalowy zegarek Casio oraz srebrny pierścionek ze skarabeuszem, pamiątkę przywiezioną przez ojca z Egiptu.
Gdy zapadł zmrok, a Justyna wciąż się nie pojawiła, jej ojciec, Krzysztof, poczuł narastający niepokój. Pojechał do sąsiedniej wsi, do domu oddalonego o kilka kilometrów. Tam jednak usłyszał słowa, które zmroziły mu krew w żyłach. Koleżanka wyznała, że tego popołudnia Justyna w ogóle się u niej nie zjawiła.

Zaginięcie nastolatki wywołało falę spekulacji. W Polanach szeptano, że została porwana do jakiegoś klubu za granica. Inny sugerowali ucieczkę do jednego z zachodnich krajów.
Jednak w 1998 r. granice nie były tak otwarte jak obecnie, a bez paszportu jej przekroczenie było niemożliwe. Tymczasem dokument znajduje się w rodzinnym domu. Pokazują mi go rodzice dziewczyny, kiedy spotykamy się na początku grudnia.
Justyna na zdjęciu paszportowym ma pociągłą twarz o łagodnych rysach i ciemne, falowane włosy sięgające ramion. Jej spojrzenie jest spokojne, a wyraz twarzy poważny i skupiony.
Pierwsze dni poszukiwań były chaotyczne i pełne sprzecznych sygnałów. Rodzice nastolatki natychmiast, jeszcze w niedzielę, rozpoczęli poszukiwania na własną rękę: z sąsiadami przeszukują okoliczne lasy, drukują ulotki z wizerunkiem córki.
– Niewiele pamiętam z tamtych chwil, byłam na lekach uspokajających. Mieszkańcy zaczęli szukać w obrębie lasu, tu u nas są takie kanały po torfie, z zaroślami, to wszystko wygląda trochę jak bagna i tam szukali, ale nic nie znaleźli – opowiada Ewa.
Reakcja policji była jednak dla nich rozczarowująca. Kiedy tata Justyny zgłosił zaginięcie, funkcjonariusze zasugerowali, że to typowa ucieczka nastolatki i poradzili czekać 48 godzin. Dla rodziców, którzy znali swoją córkę, była to absurdalna sugestia. Justyna nigdy wcześniej nie znikała w ten sposób.
Dopiero po pewnym czasie do akcji włączono psy tropiące. Trop urwał się na końcu wsi przy drodze. Wniosek był jeden: Justyna w tym miejscu musiała wejść do jakiegoś pojazdu lub zostać wciągnięta do niego siłą.
Stoimy z Krzysztofem dokładnie w tym samym miejscy, w którym przed laty pies tropiący nagle stracił ślad. Aby tu dotrzeć, trzeba wyjść z domu Zawadzkich, skręcić w prawo i przejść kilkaset metrów prosto, aż do skraju zabudowań. Mężczyzna wskazuje ręką na majaczące na horyzoncie dachy domów w Pomorzanach. To tam mieszkała koleżanka, do której feralnego dnia miała udać się Justyna.

Gdyby dziewczyna rzeczywiście tam zmierzała, musiałaby skręcić w prawo jeszcze przed końcem wsi. Dziś wiadomo jednak, że tego nie zrobiła. Potwierdzają to relacje świadka, który przebywając w pobliżu przystanku autobusowego, widział, jak 13-latka mija skręt i samotnie idzie dalej prosto drogą, oddalając się od bezpiecznych zabudowań Polan.
Śledztwo od początku koncentrowało się na kilku hipotezach, które prowadziły w zupełnie różnych kierunkach – od osobistych relacji, przez sportową zazdrość, po serię anonimowych telefonów.
Cień podejrzeń szybko padł na 19-letniego wówczas Roberta (imię zmienione). Młody mężczyzna pochodził z tej samej wsi co Justyna, ale miał narzeczoną w sąsiedniej miejscowości, jednak nie przeszkadzało mu to w bliskiej, utrzymywanej w tajemnicy, relacji z nastolatką. Sama Justyna też nie powiedziała o niej rodzicom.
Według koleżanek nastolatki, dziewczyna była w nim zakochana, ale jednocześnie się go bała. Zwierzyła się jednej z nich, że Robert zapytał ją kiedyś, co by zrobiła, gdyby wywiózł ją gdzieś daleko i zostawił. Choć później twierdził, że żartował, to pytanie wywołało w niej niepokój.
Opowieść Roberta i jego zeznania po zaginięciu Justyny są pełne sprzeczności. Chłopak twierdził, że słabo znał dziewczynę i nie miał z nią bliskich relacji. Bilingi telefoniczne z kwietnia 1998 r., miesiąc przed zaginięciem, wykazały liczne i częste połączenia z telefonów stacjonarnych pomiędzy domami, w których mieszkali. Dodatkowo dwie bliskie koleżanki Justyny potwierdziły, że nastolatka spotykała się z Robertem. Głównie za wsią, w pobliskich lasach, gdzie Robert zabierał ją swoim małym fiatem.
To nie jedyny rozdźwięk w opowieści chłopaka. Zapewniał on, że 17 maja przed południem jechał samochodem wyłącznie ze swoją narzeczoną, która dała mu alibi. Dziewczyna zeznała, że w dzień zaginięcia byli razem.

Szkopuł w tym, że dwie koleżanki Justyny zeznały, że widziały Roberta w samochodzie z Justyną w dniu zaginięcia. Co więcej, alibi, które otrzymał od swojej narzeczonej, nigdy nie zostało dokładnie sprawdzone. Kobieta zeznała, że w dzień zaginięcia chłopak przebywał w jej rodzinnym domu. Jednak kiedy tam dotarł, czy gdzieś wychodził lub o której się rozstali, nigdy nie zostało dokładnie sprawdzone.
Chłopak utrzymywał, że jest niewinny. Jednak po przesłuchaniu przez policję poszedł do jednej z koleżanek, będącej kluczowym świadkiem, i zaczął ją przekonywać, że się pomyliła w swoich zeznaniach.
O relacji Roberta z Justyną jej rodzice dowiedzieli się już po jej zaginięciu. – Justyna nigdy o nim nie mówiła, dowiedzieliśmy się o tym, że się z nim spotykała, po jej zaginięciu. Mówił, że nie znał naszej córki. Nigdy nie zaangażował się w jej poszukiwania – opowiada Ewa.
Po zaginięciu Justyny Robert został zatrzymany przez śledczych i przesiedział w areszcie tymczasowym dwa miesiące. Prokuratura nigdy nie zdradziła, jakie mężczyzna usłyszał zarzuty.
Inny wątek, który miał być sprawdzany przez śledczych, dotyczy listu z pogróżkami. Kilka tygodni przed zaginięciem ojciec Justyny otrzymał anonimowy list ze zdjęciem pobitej dziewczyny i dopiskiem: „Niech pan uspokoi swoją córkę, niech się przestanie szmacić, bo inaczej będzie wyglądała tak”. List był podpisany: „zapaśniczki„. Po tym incydencie Justyna ze strachu na jakiś czas przestała chodzić na treningi. Kiedy po 27 latach pytamy o to tatę Justyny, ten nie jest sobie w stanie przypomnieć tej sytuacji.
Inny niepokojący incydent, który miał mieć miejsce. Koleżanki z klubu doniosły Justynie, że na hali sportowej szukało jej trzech chłopaków z zamiarem pobicia. Co więcej, jedna z rywalek miała powiedzieć, że Justyna „i tak nie pojedzie do Anglii”. Tę historię też ciężko potwierdzić po latach. Trener Justyny w rozmowie z jej rodzicami po zaginięciu powiedział, że on nie kojarzy takiej sytuacji.
Tymczasem kilka godzin po zaginięciu, gdzie o zniknięciu Justyny wiedziała garstka osób, na telefon stacjonarny w domu Justyny zadzwonił nieznany mężczyzna, który poinformował, że dziewczyna wróci za tydzień. Potem udało się ustalić, że telefon wykonano z budki telefonicznej niedaleko targu w Radomiu. Niebawem po tym telefonie mężczyzna podszywający się pod jej wuja poinformował, że dziewczyna znajduje się w domu w Łącznach, co okazało się nieprawdą. W końcu tajemnicza kobieta zaproponowała spotkanie w parku w Szydłowcu, na które nigdy nie przyszła.
Każdy z tych tropów, choć początkowo obiecujący, ostatecznie prowadził w ślepy zaułek. Jednak być może te telefony tuż po zaginięciu Justyny wcale nie były przypadkowe, a zostały wykonane przez osobę lub osoby mające związek ze zniknięciem nastolatki, które w ten sposób chciały sprowadzić śledztwo na fałszywy trop i zyskać trochę czasu na zatarcie śladów.

Mijały miesiące, a potem lata. Sprawa zaginięcia Justyny Zawadzkiej stała się jedną z najbardziej zagadkowych nierozwiązanych historii kryminalnych w Polsce. Zrozpaczona rodzina, szukając jakiegokolwiek śladu, zwróciła się o pomoc do jasnowidzów w całej Polsce. Ich wizje były jednak skrajnie sprzeczne. Jedni twierdzili, że Justyna żyje i jest gdzieś ukryta, inni, że została zamordowana. Te sprzeczne informacje wprowadziły tylko dodatkowy chaos i ból, nie przybliżając rodziny do prawdy.
Minęło już ponad ćwierć wieku, a Justyna Zawadzka w policyjnych kartotekach wciąż figuruje jako osoba zaginiona.
– To cały czas boli mimo upływu 27 lat. Człowiek ma już wnuki, ale do końca życia nie zapomni, że przy tym stole brakuje osoby, która powinna tu z nami być. Zastawiamy dla Justyny miejsce przy wigilijnym stole, cały czas czekając, że może kiedyś się pojawi – mówi Ewa.
– Nie chcemy żyć w niepewności, jeśli Justyna nie żyje, chcemy mieć, chociaż ten grób, żeby móc iść zapalić znicz. Bo teraz nie wiem, jak się modlić, czy za zmarłą, czy za żywą – dodaje.
Sala sportowa w Wierzbicy, gdzie Justyna stawiała pierwsze sportowe kroki, już nie istnieje. Z bogatej kolekcji trofeów zostało zaledwie kilka medali – resztę zabezpieczyła policja lub zaginęły w chaosie lat poszukiwań. Te, które przetrwały, służą dziś wnukom państwa Zawadzkich do zabawy, będąc bolesnym przypomnieniem o karierze, która nigdy nie mogła w pełni rozkwitnąć.
Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: [email protected]












